Trochę dziwny tytuł tego nagłówka, ale zainspirowana materiałem umieszczonym na blogu Arka Pasja vs Praca - http://pasjavspraca.com/2011/10/11/jak-zrobic-sobie-lub-z-siebie-zombie/ - przypomniałam sobie jedno zdarzenie, które zaważyło na przewartościowaniu mojego życia. Opis może być trochę przydługi, ale tak wiele elementów złożyło się na zmianę jaką dokonałam, stąd sądzę, że warto się z tym zapoznać. W latach 90 – gdzie kultura korporacyjna mocno się rozwijała przyszło mi pracować w świetnej organizacji, w którą wpisałam się dobrowolnie i oddałam całą siebie. Praca ciągła w ruchu to był mój nowoodkryty żywioł, a kontakt z ludźmi wyznaczył mój dalszy rozwój. Wiedziałam, że to, co robię sprawia mi ogromną satysfakcję, liczne nagrody i wyróżnienia w dowód uznania za moją aktywność potwierdzały, że to, co robię jest zauważane przez dyrekcję firmy. Firma była moja drugą rodziną. Identyfikacja z nią wyznaczała moją pozycję zawodową, przynależność do grupy i swojego rodzaju dumę, ze pracuję w organizacji, w której stawia się na rozwój ludzi i ich motywację do osiągania coraz lepszych wyników. Liczne szkolenia sponsorowane przez firmę dawały mi poczucie, że jestem cenionym pracownikiem, który jest częścią społeczności kultywujących i uznających kulturę i wartości firmy jak własne. To był okres euforii w moim życiu, czułam się jakbym przynależała do lepszego świata. Szło za tym odpowiednie wynagrodzenie, wysokie premie i coraz mnie czasu dla siebie. Nie było to istotnie, gdyż wiedziałam, że dopiero teraz zmieniłam się z „poczwarki” w motyla, a wieczna pogoń za sukcesami i awansem dawały mi samorealizację. Uwierzyłam, że coś można współtworzyć i coś jest zależne ode mnie. Dzięki poszukiwaniom znalazłam dla siebie zawód, w którym każdy kolejny krok prowadził do coraz trafniejszych, świadomych wyborów. Co więcej te wybory dawały mi wewnętrzną satysfakcję, związaną z utrzymaniem tak wysokiego tempa życia zawodowego i dorównanie tego tempa do pozostałych uczestników tej samej zbiorowości zawodowej w której żyłam.
Zaangażowanie i upór, jaki w to wkładałam nie pozostał bez odzewu w strukturach korporacyjnych. Otrzymałam najwyższą nagrodę od Dyrektora Generalnego ze struktur korporacyjnych za innowacyjne podejście do tworzenia pozytywnego wizerunku firmy, za prowadzenie nowatorskich projektów mających na celu wzrost sprzedaży oraz wspieranie inicjatyw lokalnych mających na celu zwiększenie motywacji wśród załogi firmy. Te wszystkie wyróżnienia stawiały mnie na innym poziomie w hierarchii potrzeb Maslow’a. Już nie chciałam zabezpieczać swoich potrzeb od strony tylko samorealizacji chciałam coraz więcej uznania. Uznanie przychodziło jak z automatu – to jak machina, której jeden krok napędza drugi i kiedy tylko na chwilę się zatrzymałam powodowało zadumę .... i co dalej?
Zaduma przyszła sama z siebie, trochę planowana podprogowo, a trochę wytyczona świadomie. Po krótkim okresie małżeńskim, zdecydowałam się na macierzyństwo. Nie wiedziałam, czy będę w tym dobra, ale uważałam, że każda kobieta, chociaż raz powinna tego zasmakować. Wtedy wydawało mi się, ze można bezproblemowo połączyć pracę z rodziną. Okres ciąży nie zmienił mojego stosunku do pracy – nadal pracowałam po 12-14 godzin na dobę i nie wydawało mi się, że powinnam stosować jakąś taryfę ulgową dla siebie. Wiedziałam, że czas odpoczynku przyjdzie, kiedy będę na urlopie macierzyńskim. Dowodem mojego zaangażowania w tym stanie dla mojego pracodawcy była zorganizowana wystawa na targach w 6 m-cu ciąży, na którym byłam zobowiązana również przygotować konferencję prasową oraz doprowadzić do spotkania Prezesa mojej firmy z ówczesnym Prezydentem Polski - Aleksandrem Kwaśniewskim, który, jak co roku otwierał targi w branży teleinformatycznej. Na miesiąc przed porodem organizując spotkanie dla partnerów handlowych firmy, które miało na celu przekazanie im wiedzy niezbędnej do sprzedaży produktów i usług, nie byłam już tak energiczna, a puchnące nogi nie pozwoliły już na taki dynamizm. Mimo to zostałam okrzyknięta kobietą niestrudzoną, co dodatkowo motywowało mnie do większego zaangażowania i wysiłku. Dopiero mój mąż na dwa tygodnie przed rozwiązaniem unaocznił mi, że należy już trochę zwolnić i dać sobie odpocząć – szczególnie, że i organizm odmawiał posłuszeństwa dając o sobie znać wiecznymi stanami senności i wystąpieniem alergii skórnej.
25 kwietnia 2000 roku o 3.00 nad ranem urodził się mój syn Aleksander. Po trzech dniach, kiedy wróciłam do domu ze szpitala odczuwałam brak pośpiechu, jaki towarzyszył mi przez ostatnie 5 lat. Rytm dnia odliczany był: przewijaniem, karmieniem, usypianiem, wychodzeniem na spacer, kąpielami i usypianiem dziecka. Marzyłam o powrocie do pracy, utrzymania poprzedniego dynamizmu i chęci kontynuowania tego, co tak bardzo sprawiało mi przyjemność. Każdy kolejny dzień sprawiał mi ból fizyczny, że nie mogę robić tego, co chciałabym. Przeczytałam wszystkie książki zawodowe zakupione celowo na czas macierzyństwa, aby się nie uwstecznić. Syn rósł, a i ja również trochę się uspokoiłam wiedząc, że jest to mój czas przejściowy i muszę się temu poddać. Zaczęłam dostrzegać uroki macierzyństwa i potraktowałam to jak czas pokory i cierpliwości, którego muszę się nauczyć.
Po trzech miesiącach wróciłam do pracy. Zostałam poproszona o wcześniejszy powrót, gdyż doroczna duża wystawa stała pod znakiem zapytania. Osoba wydelegowana do tego zadania nie dawała sobie rady, a ja chętnie wróciłam w wir pracy. Opieką nad synem zajęła się opiekunka. Na szczęście syn nie chorował i prawidłowo rozwijał się dając mi ogromną satysfakcję. Po zorganizowaniu wystawy otrzymałam zwyczajowo szereg wyróżnień, nagrodę pieniężną za wcześniejszy powrót do pracy po okresie macierzyńskim. Wszystko wróciło na swoje tory, tylko już nic nie było takie samo. Okazało się, że już nie można tak bez opamiętania pracować mając i chcąc zachować kompletną rodzinę.
Praca również nie była już taka sama. Zmiana linii zarządzającej w korporacji spowodowała restrukturyzację firmy i grupowe zwolnienia. Czas euforii i zaangażowania skończył się, a niesione ze sobą wartości kultury firmy zdewaluowały. Człowiek nie był już podmiotem w realizacji zadań, a jedynie jej przedmiotem do zarządzania. Zaproponowano mi w ramach redukcji stanowisk objęcie dwóch posad. Dyrekcja znając mój dynamizm w realizacji zadań o ponadnormatywnym zaangażowaniu uznali, że na pewno szybko odnajdę się w nowej sytuacji.
Po prawie 9 latach pracy doszłam do wniosku, że to co sprawiało mi przyjemność i dawało energię do działania przeminęło i nie mam już czym ładować baterii. Nie chciałam kontynuować pracy w miejscu, w którym przestano szanować ludzi traktując ich jako siłę roboczą i najemnych pracowników. Ludzie, których ceniłam, z którymi współtworzyłam firmę również odeszli potwierdzając, że nie muszę akceptować stylu zarządzania opartego na realizacji potrzeb człowieka usytuowanego najwyżej w hierarchii firmy, tracąc przy tym swój wewnętrzny system przekonań i wartości, jakie sobie przez tyle lat budowałam i poszukiwałam. Co więcej ludzie ci pokazali mi, że poza tą firmą też jest świat w którym można się odnaleźć i znaleźć swoją indywidualna ścieżkę rozwoju zawodowego.
W 2004 roku zmieniłam pracę ku zdziwieniu pozostawionej Dyrekcji. Firma pozostawiła w mojej psychice pewnego rodzaju spustoszenie – to jak sekta – gdzie wiecznie indoktrynowana po wyjściu musisz na nowo się odnaleźć. Dojść do tego, co kiedyś sprawiało przyjemność, odszukać przyjaźnie, z których rezygnowałam na korzyść własnego rozwoju, przedefiniować własne życie i sprawić by nowe miało inną nową wartość. To doprowadzenie organizmu do zdrowej kondycji fizycznej i psychicznej, po maratonie wyczynów ku chwale firmy. Pozostawiłam po sobie dobrą ocenę u pracodawcy w postaci ostatniej imprezy, którą zorganizowałam na tydzień przed odejściem.
Po miesiącu od odejścia odwiedziłam firmę celem odebrania dokumentów i co się okazało – ludzie z którymi spotkałam się wyglądali jak ZOMBIE, którzy tylko nocą wychodzą z nory z oczami podkrążonymi z niewyspania. Ludzie – TRUPY - silnie zniewoleni i ślepo lub nieświadomie wykonujący polecenia osoby kontrolującej ją, a będące pod wpływem środków odurzających jak hasła: wynagrodzenie, podwyżka, premia, bonusy, pochwały i wyróżnienia. Tym karmieni, zapominają o swoich potrzebach fizjologicznych, emocjonalnych czy intelektualnych.
To doświadczenie pokazało mi, że nie można zatracić się tylko w jednym. Powinniśmy wypośrodkować swoje życie zawodowe i znaleźć balans pomiędzy życiem zawodowym i rodzinnym. Już wiem, że to, co było ważne 10 – 15 lat temu dewaluuje się po jakimś czasie i musimy dokonywać regularnych modyfikacji. W swoim życiu zawodowym już wiem, że należy kierować się:
- własnymi wyborami – to co jest dla nas dobre i słuszne,
- wewnętrznym systemem wartości wypracowanych przez siebie samego,
- posiadanym „kręgosłupem” który jest swojego rodzaju barometrem pozwalającym zmierzyć się i sprawdzić do jakiego poziomu jestem w stanie nagiąć się na potrzeby obecnego lub przyszłego pracodawcy,
- stałym doskonaleniem zawodowym,
- poszukiwaniem dla siebie nowych dróg zawodowych i rozwoju osobistego w zgodzie i harmonii ze swoimi zainteresowaniami,
- poszukiwaniem dla siebie miejsca na świecie po przejściu na emeryturę.
Nasze życie zawodowe nie może być dziełem przypadku i brakiem świadomości, co do możliwych dróg zawodowych. Powinno być świadomym, celowym i długotrwałym procesem, w którym jesteśmy aktywnym uczestnikiem, prowadzonym przez specjalistę lub samego siebie posiadającym wiedzę z zakresu naszych kwalifikacji i umiejętności w połączeniu z możliwymi drogami zawodowym.
Coraz bardziej świadomie steruję własnym życiem i wierzę, że niedługo osiągnę harmonię zarówno w życiu osobistym jak i zawodowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz